Przeprowadzić na łąki, gdzie Pan jest Dobrym Pasterzem

Światło wiary i zdrój doświadczenia

Z prof. Krzysztofem Leśniewskim – teologiem i terapeutą, laureatem nagrody im. Księcia Konstantego Ostrogskiego rozmawia Anna Radziukiewicz. Wywiad ukazał się na łamach Przeglądu Prawosławnego – nr IX 2013.

Anna Radziukiewicz: – Widzimy wyraźny kryzys miłości i małżeństwa. Czym jest miłość?

Krzysztof Leśniewski: – Miłość jest urzeczywistnieniem wolności. Miłość nie jest uczuciem, choć przeżywana jest na poziomie uczuć. Nie da się jej sprowadzić do swego rodzaju zachwytu, choć zachwyt stanowi jej integralną część. Miłość to energia wolności, która zmierza ku pięknu, dobru i prawdzie. Czym innym jest zakochanie, a czym innym miłość. Z często przeżywanego przez małżonków doświadczenia wynika, iż najpierw się kocha ją czy jego ze względu na coś, co uznaje się za wartość, na przykład urodę, dobroć czy mądrość. Czyli kocha się z powodu czegoś, co w innej osobie zachwyca… Po pewnym czasie, gdy dokonuje się przemiana zakochania w dojrzalszą, coraz bardziej odpowiedzialną miłość, odkrywa się, że coraz większe znaczenie we wspólnym życiu ma postawa bezwarunkowej akceptacji jej czy jego, choć bywa to niekiedy bardzo trudne… Zatem dojrzewa się do odkrycia tego, że kocha się kogoś dla jego czy jej, coraz to bardziej odkrywanej, inności, która niekoniecznie musi się pokrywać z własnymi oczekiwaniami. Jest to miłość akceptująca czyjąś całkowitą odrębność. Jeśli małżonkowie nie osiągają takiego rodzaju wzajemnej akceptacji to pojawiają się coraz większe napięcia i dochodzi do kryzysu w ich relacjach.

– Kiedy jest trudno, małżonkowie doświadczają pokusy alienacji, życia osobno i decydują się na rozstanie.

– To niestety częsta sytuacja w naszej cywilizacji. Współcześni ludzie w zbyt małym stopniu są uczeni odpowiedzialności za innych. Coraz powszechniejsze staje się traktowanie siebie jak samotnej wyspy.

– Słusznie?

– Takie samotne wyspy kreują nie tylko takie dziedziny nauki, jak psychologia, prawo czy pedagogika, ale również szeroko rozumiana kultura.

– A chrześcijaństwo?

– W ramach chrześcijaństwa osoba ludzka postrzegana jest jako ktoś pozostający w relacji do innych osób, a więc osób ludzkich, demonów i oczywiście Trójosobowego Boga. To inni ludzie pomagają mi przez to odkryć, kim jestem. Chrześcijaństwo od ponad dwudziestu wieków naucza o niezbędności relacji w życiu człowieka. Nie tylko naucza, ale również wprowadza w doświadczenie wspólnotowości – szczególnie poprzez Boską Liturgię, inne nabożeństwa czy sakramenty. Właśnie w relacyjności i wspólnotowości tkwi siła chrześcijaństwa jako religii miłości.

– Ale chrześcijański Zachód poszedł chyba inną drogą niż Wschód?

– W pewnym sensie tak, choć na szczęście nie do końca… Jest to „inna droga”. Zrozumienie tego problemu wymaga wskazania różnic w pojmowaniu osoby na chrześcijańskim Zachodzie i chrześcijańskim Wschodzie. Antropologiczna myśl Zachodu ma swoje podstawy w koncepcji osoby wypracowanej w VI wieku przez Boecjusza. Myśliciel ten określił osobę, jako „indywidualną substancję natury rozumnej”, czyli postrzegał osobę jako oddzieloną od innych jednostkę, która jest obdarzoną rozumem. W późniejszych wiekach na Zachodzie dokonano syntezy koncepcji osoby Boecjusza z antropologicznym nauczaniem błogosławionego Augustyna, co w dużym stopniu przyczyniło się do tworzenia antropologii indywidualistycznej, zwłaszcza od czasu Reformacji.

– A Wschód?

– Na chrześcijańskim Wschodzie koncepcja osoby ukryta jest w samym greckim pojęciu prosopon. Osoba to ktoś, kto jest skierowany ku obliczu innego. Samo pojęcie prosopon, składa się z dwóch części: pros, czyli ku oraz ops (w dopełniaczu opos), czyli oblicze. Człowiek jest osobą – prosopon – przed obliczem kogoś innego, w relacji, lub w powiązaniu z kimś innym. Zatem osoba nie ma tożsamości tylko sama w sobie. To kim jest w dużym stopniu zależy od jej odniesień do innych osób. Właśnie dlatego chrześcijański Wschód przestrzega: W adinoczku spasatsia nielzja, czyli, że w pojedynkę zbawiać się nie można. Zatem zbawiany jestem w takim stopniu, w jakim jestem na drodze zbawienia wraz z innymi. Zbawienie to nie moja osobista sprawa, ale dzieło wspólnotowe. Stąd tak ważna w prawosławiu jest świadomość współodpowiedzialności za zbawienie innych.

– Czyli wiarę przeżywamy wspólnie.

– Tak. Ten aspekt wpólnotowości szczególnie uświadomiłem sobie w Kapadocji, na terenie dzisiejszej Turcji. Zrozumiałem bowiem, dlaczego właśnie na tamtym terenie dookreślona została kategoria osoby w odniesieniu do Trójcy Świętej. W Kapadocji istniały niegdyś małe monastery – męskie i żeńskie – skupiające zazwyczaj od kilku do kilkunastu osób. Były one tworzone na wzór rodzinnych wspólnot. Cechowały się głębokimi i mocnymi relacjami. Relacje te stawały się podstawą doświadczania Boga, który jest Miłością oraz doświadczania Boga w innym człowieku, będącym obrazem Boga. Tamte wspólnoty monastyczne dobrze rozumiały, że wolność jest dana po to, aby upodabniać się do Boga. Trzy Osoby Trójcy Świętej mają wzajemne relacje ukonstytuowane w taki sposób, że Ich absolutna wolność tożsama jest z Ich absolutną miłością. W misterium Trójcy Świętej odwiecznie współprzenikają się wolność i miłość, co w języku greckim określane jest słowem perychoresis, oznaczającym również ruch, taniec. Człowiek jako obraz Trójjedynego Boga ma w sobie takie właśnie pragnienie wolności i miłości.

– Czy wizja Boga, jaką mają małżonkowie, przekłada się na rodzinne relacje?

– Oczywiście. Dzieci tworzą swój obraz Boga, czerpiąc z obrazu swych rodziców lub innych najbliższych im osób. Później ten obraz podlega modyfikacjom pod wpływem liturgii, Słowa Bożego i niestety, nierzadko, różnorodnych patologii.

– Czyli podstawą relacji rodziny, jeśli wielbimy Boga w Trójcy Świętej, powinny być wolność i miłość.

– Jeśli w dzieciństwie przeżywa ktoś „chłodne” lata, pozbawione czułości i miłości, gdy doświadcza dystansu czy traktowania przedmiotowego, to będzie miał wielkie problemy, aby zaufać później innemu człowiekowi. Jeśli wejdzie w związek małżeński, to będzie się starał albo zdominować małżonka, albo żebrać o jego uczucia, żeby na różne sposoby dowartościowywać się i zaspokajać głód uczuciowy. To zwykle dramatycznie przekłada się na jakość życia małżeńskiego, dając powód do szukania różnych relacji poza małżeństwem. Dziecko powinno czuć, że wzrasta w miłości. Rodzice powinni wyrażać tę miłość poprzez pocałunki, dotyk, pieszczoty.

– A jeśli jest za dużo ciepła, skierowanego choćby na jedynaka?

– Miłości autentycznej nigdy nie jest za dużo. Człowiek, doznawszy jej w dzieciństwie, będzie dzielił się nią z innymi. Nie będzie jej zamykać w sobie. Bo prawdziwa miłość ma charakter perychoretyczny, czyli przenikający dalej, podążający dalej… Miłość rozlewa się… To jej cecha zasadnicza. Oczywiście, dziecko powinno dorastać w atmosferze odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale i za innych.

– Niektórzy rodzice prowadzą swoje dzieci do cerkwi czy kościoła do czasu, aż osiągną kilkanaście lat. Potem zaprzestają religijnego wychowania, dając im wolność wyboru. Można tak?

– Nie można! W okresie dojrzewania dziecko wyrasta z okresu pełnej zgodności z wolą rodziców. Często nie chce już słuchać ich nakazów: rób to, rób tamto czy nie rób tego, nie rób tamtego. Staje się krytyczne wobec rodziców. Wtedy obserwuje, czy to, co mu mówią, jest zgodne z tym, co czynią. Sprawdza wiarygodność i spójność ich poglądów z ich życiem. Dotyczy to również sfery religijnej. Nastolatek obserwuje, jak rodzice się modlą. Stara się dociec, czy w ich podstawowych wyborach decydują zasady wiary. Nastolatek ostro odróżnia prawdę od fałszu. Jednocześnie walczy o własną tożsamość i wolność. Na kształtowanie się jego tożsamości duży wpływ mają rówieśnicy. Bardzo zależy mu na akceptacji grupy rówieśniczej oraz odgrywaniu w niej jak najważniejszej roli. Jeśli w tym wieku damy dziecku nieograniczoną wolność, to ono – ze względu na swą niedojrzałość do odpowiedzialnego życia – zagubi się w niej. Nastolatek cały czas potrzebuje wsparcia rodziców, ale już innego rodzaju. W okresie dorastania tym wsparciem może być również informacja o zagrożeniach pochodzących ze świata.

– Uwierz w to, że potrafisz, osiągniesz sukces, będziesz lepszy od innych, stać cię na to i tamto, jesteś wyjątkowy, zwycięży twoja racja – tak często uczą młodych rodzice i pedagodzy, opierający się na współczesnych trendach nauki.

– Uczą skoncentrowanego indywidualizmu, który może się przerodzić w skrajny egocentryzm. Podobnie czynią psycholodzy i psychiatrzy. Praktyka pokazuje, że tego rodzaju postawa, jeśli jest oderwana od uczenia bycia z innymi i dla innych, staje się nierzadko przyczyną głębokich frustracji. Jest faktem, że każda osoba ludzka jest wyjątkowa, niepowtarzalna i odmienna od wszystkich innych oraz obdarzona różnego rodzaju darami. Rozwój osobowy może jednak dokonywać się jedynie poprzez relacje z innymi osobami, poprzez dzielenie się tym wszystkim, co jest udziałem człowieka. Jeśli człowiek będzie myślał jedynie o egocentrycznej samorealizacji, to wówczas zachoruje na indywidualizm, który uniemożliwi mu bycie szczęśliwym.

– Indywidualizm jest groźny?

– Z jednej strony prowadzi do agresji, do „deptania” innych, z drugiej zaś do groźnych chorób autoimmunologicznych, depresji…

– Depresja stała się chorobą cywilizacyjną.

– Istotnie, stała się główną chorobą cywilizacyjną XXI wieku. Ciekawe, że obecnie to nie nowotwory, nie choroby krążenia a depresja właśnie jest tak powszechna. To choroba bardzo niebezpieczna, bo nie można cierpiącego na nią człowieka wyleczyć jedynie środkami farmakologicznymi. Depresja jest przede wszystkim chorobą wywołaną przez zaburzone relacje międzyludzkie. Tu kryje się dramat. Co ciekawe, leki psychotropowe nowej generacji bronią pacjenta głównie przed tym, by nie zrobił krzywdy sobie lub innym, tym samym ograniczając jego osobowe życie, poczucie odpowiedzialności za siebie i innych. Na poziomie fizjologii przyjmowanie leków psychotropowych przyczynia się do rozstrojenia naturalnych rytmów organizmu. Skuteczne leczenie depresji powinno być powiązane z rodzajem terapii, który określam jako „leczenie relacyjne”.

– Czym jest leczenie relacyjne?

– To metoda, która ma na celu wzmocnienie woli chorego, tak aby bardziej chciał chcieć… W depresji dochodzi do rezygnacji ze świadomego i odpowiedzialnego kierowania swoim życiem, co w dużym stopniu jest uwarunkowane zaburzonymi relacjami międzyosobowymi. W ramach terapii relacyjnej trzeba razem z chorym określić przyczyny jego zamknięcia się w sobie oraz pomóc mu w odtworzeniu dotychczasowych czy nawiązaniu nowych relacji z innymi, by odbudować jego poczucie wspólnotowości oraz jego pragnienie bycia z innymi i dla innych. Leczenie relacyjne polega przede wszystkim na wchodzeniu w osobowy kontakt z Trójjedynym Bogiem, poprzez głośne czytanie Słowa Bożego, bowiem: „Wiara jest ze słuchania”. To dzięki temu człowiek wchodzi w proces uzdrawiania mocą Bożego Słowa. Za sprawą przemiany umysłu, który to Słowo Boże rozświetla, dokonuje się stopniowo zmiana w relacjach międzyosobowych z innymi. Wiara pochodząca ze Słowa Bożego budzi nadzieję na to, że niemożliwe może stać się możliwe, czyli że jest możliwe wyrwanie się z zamkniętego kręgu własnego egocentryzmu i doświadczenia przemieniającej mocy miłości. To metoda uzdrawiania relacji zarówno z Bogiem, w którego się wierzy, jak i z ludźmi, z którymi jestem i których spotykam na drodze mego życia.

– Chrześcijaństwo w niej pomaga?

– W zasadniczy sposób. Uczy bowiem, że człowiek jest całością: uduchowionym ciałem i ucieleśnionym duchem. Nie możemy oddzielić w nim ciała od ducha. Należy leczyć całego człowieka. Poznawanie tradycji hezychastycznej, zarówno podczas pobytów na Świętej Górze Atos, jak i poprzez studiowanie dzieł filokalicznych, bardzo pomogło mi w zrozumieniu, iż chrześcijańska modlitwa jest modlitwą całego człowieka, całej osoby ludzkiej. Psalmista wyraził to w słowach: „Serce moje i ciało radośnie wołają do Boga Żywego”. Stąd też prawidłowa modlitwa powinna uwzględniać zaangażowanie ciała w doświadczenie Trójjedynego Boga. Ważne jest zatem dla naszej relacji z Bogiem, by świadomie i głęboko oddychać, mądrze jeść i pić oraz czynić pokłony.

– Czynić pokłony? To chyba bardzo proste.

– To wydaje się proste, ale tak całkiem proste to nie jest. Poprawnie wykonane pokłony do ziemi mają ogromny wpływ na koncentrację umysłu (na poziomie duchowym) oraz poprawę krążenia (na poziomie fizjologicznym). Od strony terapeutycznej można powiedzieć, że pobudzają organizm do samouzdrawiania. Od wieków pokłony są integralnym elementem praktyk ascetycznych, zwłaszcza w życiu monastycznym. Należą do tzw. kielejnogo prawiła, czyli są zazwyczaj czynione przez mnicha w celi. Poprawności ich wykonywania można nauczyć się od atoskich mnichów. Moja prawie codzienna praktyka pokłonów do ziemi również ma swoje źródło na Świętej Górze Atos. Faktycznie, nie jest trudno je czynić. Trzeba tylko pamiętać, że powinno się je robić rytmicznie na boso oraz wdychać powietrze nosem a wydychać minimalnie rozchylonymi ustami. Podczas zginania się do podłogi powinien dokonywać się wydech, a podczas wstawania wdech. Pokłon do ziemi ma trzy fazy. W czasie pierwszej należy powoli zniżyć się tak, aby kolanami bezgłośnie dotknąć podłoża, w czasie drugiej – wesprzeć się na podstawach kciuków, a w czasie trzeciej – dotknąć czołem i nosem podłoża. Trzeba równocześnie opadać na obydwa kolana i równocześnie z obydwu kolan się podnosić, pamiętając przy tym, aby nie odrywać palców stóp od podłogi. Mnisi zazwyczaj praktykują około trzystu takich pokłonów w ciągu doby. Jeśli regularnie wykonuje się ich choć pięćdziesiąt, ma to wielki wpływ na stan zdrowia całego organizmu. Jak w przypadku każdego tego rodzaju ćwiczenia dobrze jest zaczynać od małej liczby powtórzeń, choćby od dziesięciu.

– To brzmi tak, jakby proponował Pan rodzaj gimnastyki.

– Ależ nie. Przecież pokłon czynimy, kładąc na siebie znak krzyża i przyzywając Boga w Trójcy Jedynego. Pokłony wyrażają pewien rodzaj otwartości na przychodzącego Boga. Pokłony przygotowują też do codziennej porannej i wieczornej modlitwy. Ciało i duszę czynią otwartymi na Słowo Boże, na wielbienie Pana. Dzięki nim wierzący lepiej przygotowuje się do uczestnictwa w Boskiej Liturgii. Po praktyce pokłonów stoi się prosto i głębiej oddycha. Człowiek jest wewnętrznie wyciszony i skupiony na modlitwie. Mniej myśli o swych dolegliwościach, chorobach czy nękających go pożądliwościach.

– Pokłony i depresja – ma to jakiś związek?

– Tak jak powiedziałem, za sprawą pokłonów człowiek się prostuje. Postawa wyprostowana z obliczem zwróconym ku innemu świadczy o otwartości na relacje, o gotowości do bycia z innymi i dla innych. Depresja sprawia, że człowiek zamyka się w sobie, pochyla, kurczy… Tak, jakby nie miał odwagi pozostawać twarzą w twarz z innymi. Pokłony otwierają i wyzwalają z zamknięcia w sobie. Pomagają patrzeć drugiemu człowiekowi prosto w oczy, nawiązywać z nim osobowy kontakt, odzyskiwać gotowość do dzielenia z nim swego życia. Święci hezychaści uczą, że człowiekowi do zdrowia potrzeba równoczesnego oddziaływania na sferę fizjologiczną i duchową.

– A praktyka codziennej modlitwy?

– Dzięki czynieniu pokłonów łatwiej osiąga się stan koncentracji. Umysł karmi się Słowem Bożym. Jeżeli czytanie Słowa Bożego jest czynione w odpowiedni sposób, po pokłonach, to wtedy Słowo Boże dociera również do podświadomości człowieka i uzdrawia w sposób, w jaki nie są w stanie wyleczyć współczesne leki. Istotne jest, aby osiągnąć stan koncentracji, czyli uwagi, skupienia (gr. prosoche) oraz czujności (gr. nepsis). Uwaga polega na odrzucaniu wszelkich pojawiających się w świadomości myśli, a czujność to zdolność do rozróżniania źródeł pochodzenia danych myśli wyobrażeniowych. Ćwicząc się w tak rozumianej uwadze i czujności chrześcijanin lepiej rozpoznaje podstępy demonów oraz świadomiej wchodzi w relacje z innymi ludźmi, którymi nie próbuje manipulować i sam staje się odporny na ewentualną manipulację z ich strony. Boże Światło rozjaśnia nie tylko umysł, ale i wszystko, co ma wpływ na uczucia i fizjologię. Dzięki modlitwie, która jest intensywną koncentracją na Bogu, człowiek w mniejszym stopniu poddaje się stresowi, a każde spotkanie z innym człowiekiem traktuję jako coś wyjątkowego. Codziennie czytanie Ewangelii, do którego tak zachęcał św. Serafin z Sarowa, można przyrównać do codziennego przyjmowania pokarmu i picia wody – czyli tego, co niezbędne w podtrzymywaniu życia. Ewangelia otwiera duchowe oczy. Pozwala widzieć to, czego dotychczas nie widzieliśmy. Chrześcijanin ma się nią karmić, jak chlebem i pić, jak wodę. Jezus mówi o wodzie żywej. Czyż my tej wody nie potrzebujemy?

– Jak Pan czyta Ewangelię?

– Tak, jak tego uczy Cerkiew – czyli na stojąco, na głos, na wydechu i z odrzucaniem wszelkich myśli. To cztery podstawowe warunki, żeby lektura Ewangelii miała również charakter uzdrawiający. Ewangelia leczy całego człowieka na wszystkich płaszczyznach jego życia, przy całej jego grzeszności. Wprowadza go w czas kairos, czyli czas działania Bożej łaski.

– Na głos czytać Ewangelię? A nie można w domu, po cichu?

– Apostoł Paweł w Liście do Rzymian napisał, że wiara pochodzi ze słuchania. Apostoł Narodów nie głosił, że wiara pochodzi z czytania. Stąd wniosek, że czytanie bezgłośne nie przyczynia się do tworzenia struktur wiary, nie ma charakteru terapeutycznego. Żywe Słowo to słowo wypowiedziane. W cerkwi wszystko jest wypowiadane na głos albo śpiewane. To charakterystyczna cecha prawosławia. A rodzina jest przecież małą, domową Cerkwią. Wszędzie, gdzie Słowo jest czytane na głos, tworzona jest wspólnota. I niech ta wspólnota będzie tworzona również w domu. Co znaczy być zgromadzonym w imię Chrystusa? Chrystus powiedział, że jeśli dwoje lub troje jest zgromadzonych w Imię Jego, tam i On jest pośród tych zgromadzonych. To smutne, że chrześcijanie rzadko w rodzinach czytają Ewangelię. A jeśli czytają, to indywidualnie i zwykle po cichu.

– A Modlitwę Jezusową wypowiada się również i bezgłośnie.

– Początkiem modlitwy Jezusowej, jest głośnie wypowiadanie frazy: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży zmiłuj się nade mną”. W wyniku wielokrotnego powtarzania schodzi ona na poziom myśli, a następnie z umysłu do serca.

– Czy człowiek nie popadnie w pychę, myśląc: oto czytam Ewangelię, śpiewam psalmy, czynię pokłony, jestem więc zdrowy? Zasłużyłem na to.

– Nie popadnie, jeśli dobrze rozumie znaczenie słowiańskiego słowa podwig, które doskonale oddaje istotę rzeczy. Jego rdzeniem jest dwigat’, podnosić. To Bóg dźwiga człowieka Bożą łaską. Tylko On Swoją miłością może podnosić, uzdrawiać, zbawiać. Człowiek sam z siebie nie ma żadnych szans na samozbawienie. Żaden człowiek nie może sobie przypisać tajemnego klucza do zbawienia. Na działanie niestworzonych Bożych Energii odpowiadamy tylko swoimi podwigami – zmaganiami duchowymi.

– Są ruchy, które proponują warsztaty medytacji chrześcijańskiej? Są one bezpieczne?

– Wiele jest niebezpiecznych, gdyż nie do końca poważnie traktują człowieka jako duchowo-psychiczno-fizjologiczną całość. Niekiedy w ramach warsztatów medytacji chrześcijańskiej proponuje się usiąść wygodnie, rozluźnić się i uruchomić wyobraźnię. Takie podejście do medytacji może być niebezpieczne, gdyż trudno będzie rozróżnić, które myśli pochodzą od Boga, które od ludzi, a które od demonów. Hezychaści zabraniają uruchamiania wyobraźni, zalecając odrzucanie wyobrażeniowych myśli, aby nie ulegać jakimkolwiek pożądliwym namiętnościom.

– Namiętności, po słowiańsku strasti. Dlaczego o nich, w tak zwanym życiu świeckim, w ogóle się nie mówi, choć są tak groźne?

– Właściwie jest na odwrót. W świecie, w którym żyjemy, podsyca się je, bo one bardzo napędzają rynek konsumpcji wszelkich dóbr materialnych, stanowią o atrakcyjności współczesnej popkultury.

– Jak uporządkować strasti?

– Pożądliwe namiętności – w języku greckim pathi – zostały już uporządkowane w logiczny sposób i opisane przez Ojców Pustyni. Strasti nawiązują do struktury osoby ludzkiej, a więc jej trzech wymiarów: cielesnego, psychicznego i duchowego. Na poziomie ciała czy też fizjologii zagrożeniem są trzy namiętności. Pierwszą z nich jest obżarstwo – gastrimargia, czyli brak umiaru w jedzeniu i piciu. Warto zauważyć, iż pierwszą potrzebą dziecka po narodzeniu jest potrzeba pokarmu i dlatego jest kładzione przy piersi matki. Zatem pokarm sam w sobie jest dobry i niezbędny do podtrzymania życia. Jeśli jednak potrzeba jedzenia przerodzi się w obżarstwo, gdyż człowiek przestanie nad nią panować, wówczas będzie chory. Druga namiętność – porneia – jest wywołana przez demona rozwiązłości. Już dziecko odkrywa swoją seksualność. Jest ona niezbędna do przetrwania rodzaju ludzkiego. Jeśli relacje między rodzicami są poprawne, seksualność dziecka ulega wysublimowaniu i dojrzewa. Niestety, pewne środowiska rozbudzają ją za wcześnie i ponad miarę. Wtedy taka porneia może rujnować wszystkich dookoła, nie tylko osobę, która uległa demonowi rozwiązłości. Groźny jest również trzeci demon – demon chciwości, czyli filarguria. Człowiek musi gdzieś mieszkać, zaspokajać potrzeby materialne. Bywa jednak, że staje się nienasycony w swych potrzebach. Ciągle chce więcej i więcej… Nie zna umiaru i proporcji. Cała współczesna reklama wykorzystuje demona chciwości, dążąc do tego, aby uczynić z człowieka niewolnika nigdy nie zaspokojonych do końca pożądliwych pragnień.

– Czyli chce mieć i to, i owo, a nie ma.

– Rodzi to gniew (gr. orge) i frustrację, wynikające z poczucia porażki, ze świadomości, że nie mogę mieć tego wszystkiego, co chciałbym mieć. Gniew z kolei rodzi smutek (gr. lype), czyli autoagresję. Stąd blisko do stanu, który Święci Ojcowie nazywali acedią (gr. akedia), czyli do stanu duchowej depresji.

– Ewagriusz z Pontu powiedział: „Kto bowiem ulega acedii, nienawidzi tego, co jest, pożąda zaś tego, czego nie ma”. I wzdycha: „Ach, owo zakochanie w sobie, które nienawidzi wszystkiego!”.

– Człowiek w takim stanie zmierza ku ślepej uliczce. Niechęć do tego, co ma, połączona jest z długotrwałym pragnieniem tego, co niedostępne, paraliżuje naturalne funkcje duszy. Rodzi frustrację i agresję. Następuje głęboka wewnętrzna dezintegracja ludzkiej osobowości. W swej istocie pożądliwe namiętności powodują uwięzienie w samym sobie. Namiętności bowiem szukają we wszystkim tylko siebie i tylko siebie kochają. Owe rozmiłowanie w sobie samym przemienia się w ślepą nienawiść do wszystkiego i wszystkich.

– Jakie są pierwsze i najpewniejsze oznaki acedii?

– Wewnętrzny niepokój. Człowiek nie może wytrwać tam, gdzie jest i z tymi, z którymi jest, w wyuczonym zawodzie, nie jest w stanie dokończyć rozpoczętej pracy. Coś gdzieś, ku czemuś go ponagla, skłania… Bywa to rozpaczliwa próba ucieczki.

– Ku rozrywce również?

– To wypróbowany od dawna środek ucieczki od acedii – odwrócenie uwagi, rozproszenie, rozrywka. Dziś cały przemysł rozrywkowy i turystyczny zajmuje się tym, aby ulżyć cierpiącym na acedię współczesnym ludziom. Co więcej ukierunkowany jest na to, aby nie dopuścić do ich świadomości, że cierpią na to schorzenie. Bo acedia nie leczona będzie jak narkotyk, czyli będzie domagała się coraz to większej dawki rozrywki, co wpłynie na coraz to lepszą kondycję branży rozrywkowej.

– Ludziom pełnym powagi, trudno przyznać się przed sobą i innymi, że cierpią na acedię.

– By wyjaśnić swój stan, podają przyczyny niezależne od nich, a więc zewnętrzne… W tym stanie człowiek skłonny jest do traktowania siebie jako niewinną ofiarę agresji innych. Wariacje iluzji, samooszukiwania i złudzeń, nie znają tu granic.

– Co Pan wtedy mówi jako terapeuta?

– Wytrwaj. Nie uciekaj. Zburz więzienne mury swojego „ja”, swego beznadziejnego odosobnienia, otwórz się na innych, otwórz się na Trójjedynego Boga – bo acedia to choroba antyrelacyjna. Nie poddawaj się na poziomie swego życia psychicznego stanom gniewu i smutku, bowiem one pogłębiają „niszczące zakochanie się w samym sobie” oraz destrukcję na poziomie duchowym, wyrażającą się poprzez próżność (gr. kenodoksja) i pychę (gr. hyperfania).

– Jak określiłby Pan próżność?

– Człowiek ogarnięty próżnością nieustannie, na różne sposoby, porównuje siebie z innymi, uważając się za lepszego czy za gorszego od nich. Żyje na pokaz. Próżność jest lansowana przez współczesne media. Za ich pośrednictwem ukazywane są wzorce osób żyjących na pokaz. Takie właśnie osoby nazywa się celebrytami. Porównywanie się czy też próby naśladowania celebrytów prowadzą do niszczenia własnej osobowości.

– Na ile te wszystkie namiętności zaburzają relację z Bogiem?

– W zasadniczy sposób. Ostatecznie bowiem dochodzi do buntu, którego źródłem jest demon. Człowiek, który staje się niewolnikiem pożądliwych namiętności dochodzi do wniosku, że Bóg nie jest mu do niczego potrzebny, że ogranicza jego wolność, że jest niemiłosierny.

– Pogłębia to napięcia?

– Oczywiście. Prowadzi do jeszcze większej frustracji, odrzucenia innych i siebie, aż do prób samounicestwienia.

– Groźne.

– Tak! Bardzo groźne! Ale zawsze jest wyjście. Jeśli człowiek skoncentruje się na Słowie Bożym to ono będzie światłem na jego ścieżce. Przeprowadzi go z ciemnej doliny własnej rozpaczy na kwieciste łąki nadziei, gdzie „Pan jest Dobrym Pasterzem”. W każdym momencie Trójjedyny Bóg woła do człowieka, aby otworzył się na zbawienie, które płynie z Życiodajnego Słowa.

Z moich doświadczeń terapeutycznych wynika, że nawet ludzie, którzy odeszli od chrześcijaństwa i przestali odczuwać potrzebę uczestniczenia w życiu liturgicznym, z chwilą, gdy zaczęli czytać Ewangelię odkryli, że Trójjedyny Bóg jest Bogiem bliskim, który nigdy nie opuszcza, ani nie pozostawia człowieka, że nigdy z niego nie rezygnuje oraz że pragnie, aby się nawrócił i żył prawdziwie.

Słowo Boże przemienia relacje z innymi ludźmi i pomaga w otwieraniu się na rzeczywistość Kościoła czy Cerkwi. Słowo Boże ma moc zaczynu… To, co po ludzku, na poziomie możliwości współczesnej medycyny, psychologii, czy pedagogiki jest niemożliwe, u Boga zawsze jest możliwe.

Wystarczy tylko, tak, jak dziecko, zaufać, swemu Stwórcy i Zbawicielowi.

Więcej refleksji profesora na temat chrześcijańskich metod leczenie depresji na orthodox.fm …


Nota biograficzna

Prof. KUL, dr hab. Krzysztof Leśniewski

Jest kierownikiem Katedry Teologii Prawosławnej w Instytucie Ekumenicznym na Wydziale Teologii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II. Przedmiotem jego badań naukowych są antropologia chrześcijańska, duchowość prawosławna, terapia hezychastyczna, teologia jedności Kościoła. Opublikował m.in. Ekumenizm w czasie. Prawosławna wizja jedności Kościoła w ujęciu Georgesa Florovsky’ego (Lublin 1995), „Nie potrzebują lekarza zdrowi…”. Hezychastyczna metoda uzdrawiania człowieka (Lublin 2006), i jako redaktor Prawosławie. Światło ze Wschodu (Lublin 2009).